Utwór na zawsze: Everywhere

Jest artystą nietuzinkowym choć prawdopodobnie skończonym. Żyje i Państwo dobrze go znacie, nawet jeśli jego muzyka nie jest Państwa muzyką. Przez lata pozostawał w cieniu, będąc tylko dla wtajemniczonych, którzy wiedzieli jak mają się do niego zwracać. Mówili „Przyjacielu” i milkli na długie sekundy i gryźli się w język jeśli przypadkiem chcieli wypowiedzieć prawdziwe imię. Był Bogiem. Wydawał płyty tylko zatytułowane bez obowiązkowej sygnatury. Publikował w internecie, był jednym z pierwszych cyfrowych artystów... Artysta, tak również zwracano się do niego.

Jego wpływ na pokolenia jest nieoceniony, zmienił muzykę, choć to zaledwie patetycznie brzmiąca prawda ledwo do przełknięcia jak gorzkie łzy. Dziś powiela swoje najlepsze pomysły i robi to w gorszy sposób. Stracił moc, a na to nie ma pigułek.

Kontroluje internet pod pozorem dbania o pozytywny wizerunek. Dlatego ciężko spotkać jego nagrania, nawet błahe „me singing...” – niezwykle popularne w serwisie YouTube. Gdyby nawet prawne ograniczenia przestały obowiązywać, nagrania z albumu The Rainbow Children (2001 r.) prawdopodobnie nie zapełniłyby serwisów muzycznych czy portali społecznościowych. Są zbyt eklektyczne i uduchowione – to połączenie wystarcza by wywoływać skrajne reakcje. Prezentowany utwór pochodzi właśnie z tej zaskakującej, kipiącej soulem i jazzem płyty, której cena za wydanie winylowe rozpoczyna się od 150 dolarów.

Przed Państwem ostatnie tchnienie geniusza.



Komentarze